poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Rozdział VI

-Słszysz mnie… Powiedz, że tak…
Czy ja śnię?
-Otwórz oczy… spójrz na mnie
Czy umarłem?
-Nie karz mi tak długo czekać….
Podniosłem powiekę. Po chwili niewyraźne plamy zlanych ze sobą barw stworzyły przede mną obraz zimnego, białego pomieszczenia. Dokładniejsze oględziny, jakich dokonałem dyskretnie jednym okiem, pozwoliły mi stwierdzić, że znajduje się w niedużej szpitalnej sali. Na łóżku obok siedział mój brat. Ubrany był w sutannę i bezdźwięcznie poruszał ustami. Jego postać przywodziła mi na myśl wieloryba, który bezwiednie poruszając otworem gębowym, chce zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. Ta myśl tak mnie rozbawiła, że nie mogłem powstrzymać od parsknięcia śmiechem. Jednak już po chwili zrozumiałem, że to nie było zbyt rozsądne. Teraz oczy Simona i pielęgniarki były zwrócone w moją stronę, a wyraz jaki malował się na ich twarzach wyrażał współczucie dla obłąkanego szaleńca. W tym wypadku –mnie.
- Na reszcie się obudziłeś!? Wiesz, jak to mogło się skończyć?! – wrzasnął Simon roztrzęsionym głosem.
Bezradnie opuściłem głowę, czując na sobie jego dominujące spojrzenie, pełne pogardy. Gdzie on u licha się tego nauczył? Na pewno nie w seminarium.
- Czy ty w ogóle masz jakiekolwiek pozostałości mózgu, żeby nie zachowywać się jak pomyleniec, wpadający z własnej woli pod samochód …. – ciągnął. Też się nad tym zastanawiałem. Jego dalsze słowa jednak do mnie nie docierały. Kończyny bezwładnie zwisały mi ze szpitalnego łóżka. Na próżno starałem się poruszyć nogą. Pielęgniarka zauważywszy moje zmagania powiedziała, że to chwilowy paraliż i skurcze wkrótce miną. Chciałem jej wierzyć. Zanurzywszy się w nieskończone pokłady wyobraźni nawet nie zauważyłem kiedy wszyscy opuścili szpitalną salę. Teraz byłem w niej sam w środku nocy. Nagle w moim mózgu (którego posiadanie za wątpliwe uznali nawet członkowie mojej rodziny) zrodził się doskonały pomysł. Fenomenalna, wariacka wizja. Ucieczka. Jedna szansa na milion. Teraz albo nigdy. Zdecydowanym szarpnięciem wyrwałem z ręki wenflon, na piżamę włożyłem kurtkę i ruszyłem. Po chwili wędrowałem już pustymi korytarzami szpitala. Lodowato białe ściany i mosiężne kraty w oknach do złudzenia przypominały wnętrze szpitala psychiatrycznego a więc doskonale pasowały do mojej obecnej sytuacji. Powoli mijałem sale pacjentów. Niespokojnym krokiem, niczym cień przemykałem przez szpitalny hol. Dotarłem wreszcie do celu. Drzwi ewakuacyjne. Otworzyłem je w środku panowała kompletna ciemność, nie wiedziałem gdzie są włączniki światła. Tylko jedna myśl motywowała mnie do dalszego schodzenia ciemnymi schodami z trzeciego piętra. Muszę się do wiedzieć co ten człowiek, robił w moim domu. Bliźniacze złudzenie. Albo realny sobowtór. Któż to był? Zataczając się niepewnie przeskakiwałem przez stopnie, wykonując przy tym chaotyczne ruchy. Wtem poczułem ból i głuchy odgłos uderzonej blachy. Drzwi wyjściowe Chłodny powiew wiatru przywołam moje myśli do rzeczywistości. Nie miałem planu. Jedyne czym się teraz kierowałem była intuicja. Właśnie ta intuicja- główne narzędzie takich wariatów jak ja kazała mi iść przed siebie. Przed siebie, wprost na zatracenie.