poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Podsumowanie

Poniższy rozdział był, jak zapewne się domyślacie ostatnim (nie, nie znaczy to że kończę pisać bloga. Będzie on się zapewne dalej rozwijał przytłoczony porcją komedii, fantasy, poezji [tu szczerze wątpię] kryminału lub jakąkolwiek inną formą twórczości jakiej tu nie wymieniłam. Nawiązując jeszcze do opowiadania to jego tytuł brzmi „Alfa i omega”. Chciałabym również podziękować wszystkim, którzy regularnie czytali lub komentowali moje notki, mam nadzieję, że będziecie również chcieli wkrótce zajrzeć na ten blog i dalej towarzyszyć mi i moim wyimaginowanym bohaterom w ich przygodach. Tak więc dziękuję: K@rolci, Snow White Queen, Marzycielce, Shidzie, Megi, Patik-chan ,Jadols i Safel. Chyba o nikim nie zapomniałam, a jeśli tak to przepraszam. Byli tu również i tacy, którzy po przeczytaniu kilku notek przestali odwiedzać mój blog (może nie spodobał im się mój styl pisania, nie mają Internetu, przeprowadzili się do jaskini albo co gorsza postanowili zostać analfabetami), nie ważne. Bo „Gdy sobie wystawie sytuację, jak ktoś się zmusza do czytanie moich książek” (w tym wypadku bloga) „które pisze z różnych powodów ale, zawsze przy tym wyobrażam sobie, że czytelnik będzie miął frajdę… no więc gdy to sobie wystawię, robi mi się niedobrze. Nie, nie jest to przenośnia. Najdosłowniej robi mi się mdło jak na widok robaczywego kotleta. Nie wiem czy można bardziej znieważyć twórcę, czy artystę. I powiadam to zupełnie serio.” Tymże właśnie niejako podsumowującym problem cytatem kończę dzisiejszą notkę.

Rozdział X

Czy można zmienić przeznaczenie? Czy nasze losy zostały nieodwracalnie zaplanowane przez Boga. Czy wszystko jest z góry ustalone? Jeśli tak to predestynacją człowieka którego miałem za chwilę schwytać była pewna śmierć. Strzeliłem, z góry wiedząc, że chybię. Wolałem jednak nie igrać z potężnymi siłami, które jeszcze przed powstaniem wszechświata ułożyły scenariusz na dzisiejszą noc. Biegłem, kierując się ku fasadzie katedry. Patrzyłem, jak mój sobowtór przekracza potężny rzeźbiony portal. W pewnym sensie czułem litość dla tej postaci, która nieświadomie skazuje się na kres życia. Zwolniłem kroku, przewidując bieg wydarzeń. Powoli przekroczyłem próg katedry. Czułem spokój emanujący z jej murów. Zdawało się, że wnętrze zostało niemalże specjalnie przygotowane na takie noce jak ta. Figury z idealną obróbką licznych detali rzeźbiarskich i fantazyjne malowidła stanowiły połączenie artystycznego kunsztu z mrocznym i enigmatycznym przesłaniem. „Wszystko jest z góry ustalone” – pomyślałem, zadowolony. Pewnym krokiem ruszyłem przed siebie. Błyszcząca, kamienna i twarda posadzka czyniła tupot moich stóp jeszcze bardziej donośnym. Przede mną wznosił się zjawiskowy ołtarz szafiasty, imponujących rozmiarów. U samego szczytu sklepienia widniał witraż, przez który delikatnie przebijało się światło księżyca. Ukazywał on wizerunek świętego Piotra z kluczem. Całość stanowiła niezaprzeczalne świadectwo mistrzostwa ówczesnych twórców. Dopiero po chwili zauważyłem, że moje myśli są tak zaabsorbowane i zauroczone magią tego miejsca, że zupełnie straciłem rachubę czasu, a tym samym rozmach działania. Odwróciłem się w stronę nawy bocznej gotów oddać ostateczny i decydujący strzał. Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast swojego sobowtóra szykującego się na śmierć zobaczyłem tylko ciemną toń. Zrobiłem krok w przód, pozwalając ciemnościom ukryć moją sylwetkę. Wtem poczułem jak czyjeś ręce zaciskają mi się na szyi. Paraliż owładnął całym moim ciałem wydałem głuchy gardłowy krzyk. Na to nie byłem przygotowany. Za pewnik brałem, że sytuacja będzie wierną kopią swojej poprzedniczki. Skostniałe z zimna, ale jakże dobrze znane mi ręce przystawiały teraz lufę pistoletu do mojej skroni. „To już koniec” –pomyślałem. Wtem, mych uszu dobiegł donośny dźwięk organów. Już po chwili fuga d- moll rozbrzmiewała echem w całej katedrze. Chaos dźwięków, spowodowany specyficzną akustyką napełniał wszystkie zakątki. Każdy ton zdawał się być duszą śpiewającą swoją własną pieśń. Ostatnią pieśń. Korzystając z chwilowego zdziwienia mojego przeciwnika rzuciłem się na niego z pięściami. Wyciągnąłem pistolet. „Skończmy to” – pomyślałem, po czym oddałem ostateczny strzał. Wszystko zawirowało. Odgłos organów ucichł, zastąpiły go natomiast upiorne krzyki. Stopy oderwały mi się od podłogi, po czym runąłem z powrotem na ziemię. Głowa bpolała mnie przeraźliwie. Miałem wrażenie, jakby przez dziesięć minut jakaś nieznana siła miotała moim ciałem z premedytacją po całej katedrze. Leżałem poniżej ołtarza maiłem na sobie nie piżamę, ale kurtkę i jeansy. Moje ciało zniknęło, ja natomiast wcieliłem się w ciało swojego sobowtóra. Ale zresztą jakie to miało znaczenie. Przynajmniej byłem sobą i pozbyłem się kilku szwów po operacji. Po raz pierwszy od kilkunastu dni na mojej twarzy zagościł uśmiech, jednak na krótko. Wyciągając z kieszeni mały krzyżyk, który dostałem od Eddy’ego moje myśli znów pogrążyły się w kompletnym chaosie.
-Pomogę ci dopełnić twoje przeznaczenie- usłyszałem wysoki kobiecy głos nad swoją głową i od razu poznałem z kim mam do czynienia. Nieziemsko piękna bogini lekko unosiła się nad posadzką. Roztaczała wokół siebie blask, który czułem wszystkimi zmysłami. Tym razem nie przyszła by wypominać mi moje grzechy. Przyszła mi z pomocą. – To nagroda za liczne niewygody, jakich ostatnio doznałeś. „Bóg jest sędzią sprawiedliwym” – to mówiąc wzięła ode mnie krzyżyk a następnie ułożyła cztery szpileczki we właściwej kolejności.
- Chcę idąc torem przeznaczenia ziścić Boskie plany – szepnąłem niemalże bezwiednie, nie mając wątpliwości co do tego kto grał na organach. Wstałem. Nie potrzebowałem żadnych wskazówek. Intuicja, mówiła mi co robić. I mówiła to językiem najbardziej zrozumiałym. Językiem duszy. Stanąłem przed tabernakulum po przeskoczeniu kilku schodków. Odetchnąłem głęboko, po czym włożyłem klucz do dziurki. Czułem, że znów zagłębiam się w nieznane. Uchyliłem drzwiczki. W środku znalazłem jedynie mały, poszarpany świstek papieru. Nauczyłem się jednak, że pozory mylą. Przeczytałem półszeptem.


Noc spowiła całą okolicę. Jedynie księżyc świecący blaskiem przez witraż katedry oświetlał ołtarz. Na środku stała nieruchomo postać z twarzą ukrytą pod osłoną nocy. Stała szepcząc jedynie: „Zaiste, przyjdę niebawem, Jam Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni, Początek i Koniec.

piątek, 4 lipca 2008

Rozdział IX


Biegłem sprintem, aż do czasu gdy zaczęło brakować mi tchu. Chłód nocy przynosił jakże potrzebne dzisiaj orzeźwienie. Przystanąłem, by zregenerować siły. Z czoła spływały mi stróżki potu, a szpitalny szlafrok podarł się. Włożyłem rękę do kieszeni, aby upewnić się, czy broń spoczywa na miejscu. Była tam. Wyciągnąłem ją. Wystarczyło krótkie spojrzenie żeby poczuć jaka nadzwyczajna energia promieniuje z tego przedmiotu. Przedmiotu który od lat pełnił rolę siły napędowej okrutnych wojen, upiornych morderstw, brutalnych zabójstw zazdrosnych kochanków czy samobójstw słabych psychicznie nastolatków. Pomknąłem dalej i w oka mgnieniu stałem przed moim domem. Spojrzałem w stronę ogródka. W stronę ulubionych kwiatów szukając w nich jakiegoś oparcia. Potrzebowałem aprobaty mojego działania, gdyż ogarnęło mnie wrażenie, że od pewnego czasu kieruje mną zwierzęcy instynkt. Westchnąłem, starając się zebrać siły i zarówno nie stracić spokoju, który pozwalał mi na chłodny dystans i opanowanie. Z wolna uniosłem rękę a potem nacisnąłem dzwonek. Czułem serce walące w mojej piersi. Wiedziałem, że zbliża się punkt kulminacyjny.

***
Mimo, że David Sánchez cały wieczór spędził na oglądaniu zdjęć teraz, po raz kolejny wertował album. Z zachłannością w oczach przyglądał się kolejnej z rzędu fotografii. Widniał na niej młody przystojny, mężczyzna. Spod czarnych włosów lśniły ciemne oczy, a na złocistej skórze twarzy, jaką zwykli miewać Hiszpanie malował się młodzieńczy, zalotny uśmiech. „Niegdyś za tym mężczyzną szalały kobiety” - pomyślał David i z westchnieniem przewrócił stronę. Kolejne zdjęcie przedstawiało tego samego mężczyznę, zdmuchującego świeczki z urodzinowego tortu z napisem „Wszystkiego naj z okazji 30”. Czuł się taki stary. Wciąż zadawał sobie pytanie „Gdzie podział się ten młodzieńczy kokieteryjny błysk w oku”. Czyżby znikł w momencie, gdy uświadomił sobie, że jest dorosły, za stary na szaleństwo. Czy może jest to skutek samotności, jaka towarzyszyła mu przez ostatnie lata. Zniknął optymista z poprzedniej fotografii. Teraz przed albumem siedział znudzony życiem trzydziestolatek, który czuł że poniósł życiową klęskę, prowadzącą go na skraj rozpaczy. Wtem, chwilę kontemplacji przerwał niespodziewany dzwonek do drzwi. David wstał i bez pośpiechu ruszył by otworzyć. Jednak zawahał się. „Wystarczyło mi jedno włamanie” – pomyślał i otworzywszy szufladę wyjął mały pistolet, który sprytnie ukrył w pasku spodni. „Nic tak nie zadziwia ludzi, jak zdrowy rozsądek i proste działanie.” Tak, to była jego życiowa dewiza. Podszedł i powoli nacisnął klamkę. W progu stał mężczyzna około trzydziestki, a sądząc po wyglądzie, należał do tej grupy osób, których życie kręci się wokół alkoholu i narkotyków.
- Słucham- zapytał David starając się by jego głos jasno wyrażał emocje „ Wynoś się stąd, nie mam pieniędzy dla żebraków”. Jednak nieznajomy jegomość stał w bezruchu. Po chwili uniósł głowę. David poczuł jak mięśnie drętwieją mu w paraliżu, który trawi całe jego ciało. To był on sam. To był jego sobowtór. Przeszył go dreszcz. To on włamał się do jego domu.

***
Noc spowiła całą okolicę. Nieliczne latarnie, niczym gwiazdy wskazywały drogę pośród gęstej mgły. Tętno miasta umilkło, tylko co jakiś czas zabłąkane szczury odbywały nocne wędrówki. Ja tymczasem pędziłem na spotkanie z cudzą śmiercią. Teraz przyszło mi tylko czekać, aż rozpocznie się ostatni akt tego przedstawienia, a ja jak miałem nadzieję, bezbłędnie odegram w nim główna rolę.

sobota, 14 czerwca 2008

Rodział VIII

03.00
03.01
03.02
Sekundy na zegarze ściennym mijały zadziwiająco wolno i nie miało to nic wspólnego ze wskazówkami obracającymi się w lewą stronę. Przez chwilę siedziałem jak zahipnotyzowany beznamiętnie wpatrując się w jego białą tarczę. Miałem wrażenie że jestem w epicentrum zdarzeń. Zdarzeń, których jestem ofiarą i sprawcą.
03.03
Czułem jak wzbiera we mnie gniew, który w połączeniu z ognistym temperamentem dawał niebezpiecznie wybuchową mieszankę. W takich chwilach odstawiałem sumienie na bok, dając się ponieść instynktowi i adrenalinie. Adrenalinie, która jak się później okazało była bardziej moją sojuszniczką niż wrogiem.
03.04
Wtem straszliwy krzyk, niczym gong wyrwał mnie z zadumy. Momentalnie wstałem. Z pistoletem w kieszeni czułem się niezwykle pewny siebie. Wiedziałem, że pod wpływem jakiegokolwiek impulsu będę gotów go użyć. Świadomość ta nie przygotowała mnie jednak na scenę, która po chwili rozegrała się przed moimi oczami. Na podłodze leżała nieruchoma postać, wokół której tłoczyło się multum ludzi. Podszedłem bliżej dostrzegłem plamę krwi na posadce. Sparaliżowana sylwetka Eddy’ego przypominała scenę rodem z horroru. Stanąłem jak wryty. Musiałem poczekać, aż mój mózg oswoi się z tą sytuacją. Nagle Eddy otworzył oczy. Żył. Popatrzył na mnie, na jego twarzy malował się ból. Psychiczny ból i troska.
- Nic mi nie będzie – powiedział, ze stoickim spokojem. Miałem wątpliwości co do wiarygodności jego słów, ale nic nie mówiłem widząc, że ponownie chce się odezwać.
- Masz, uciekaj bo cię znajdą….- drżącą ręką wcisnął mi coś do garści. Patrzyłem na jego twarz, była taka spokojna. Poczułem wstyd. Jak mogłem tak się dać ponieść emocjom. – Najważniejsze to zachować opanowanie, dystans do świata. W przeciwnym razie granica rzeczywistości i wyobraźni stanie się niebezpiecznie cienka, aż doprowadzi cię do przepaści nieświadomości.
-Przyjechała karetka- usłyszałem z oddali. Po chwili do baru wbiegli sanitariusze i na noszach wynieśli Eddy’ego. Jak szalony wyskoczyłem na dwór. Usiadłem na trawie, łapiąc się za głowę. W myślach wciąż słyszałem wrzaski ludzi. Wyimaginowane, lecz takie realne. Kto mógł to zrobić? Myśl racjonalnie - błagałem sam siebie. Przypomniałem sobie o pakunku od Eddy’ego otworzyłem zaciśnięta jak dotąd pięść. W środku znajdowało się coś w rodzaju małego kolorowego krzyża nabijanego diamentami. Na dłuższym ramieniu miał cztery puste otworki. Pełnił on także funkcję małej szkatułki, gdyż w środku znajdowały się cztery kolorowe szpilki. Każda na czubku, była zakończona innym wzorem. Trójkątem, kołem, kwadratem i pięciokątem. Po chwili oględnego zapoznania się z nowym przedmiotem nie miałem już wątpliwość co do jego przeznaczenia. Nie był to krzyż tylko klucz. Ale żeby zadziałał należało ułożyć owe małe szpileczki w odpowiedniej kolejności. Nie miałem jednak pomysłu co miałby otwierać. Sądząc jednak po niebanalności zabezpieczenia, strzegł nie lada tajemnicy. Pozostawało jeszcze jedno pytanie bez odpowiedzi- czemu dał mi go Eddy?
Zastanawiając się nad tymi rzeczami, stwierdziłem, że znam sposób na pozbycie się tych wszystkich problemów. Nie wiem czy to przez adrenalinę, czy przebłysk geniuszu odkryłem przesłanie słów od których wszystko się zaczęło:
O
A gdy zdjął piątą pieczęć, widziałem poniżej ołtarza dusze zabitych dla Słowa Bożego i świadectwa, które złożyli.
„O” to znak odwrotności. Dusza poniżej ołtarza to ja, zabity… Czynniki zaczęły układać się w logiczną całość. Wstałem i pewnym krokiem ruszyłem aleją prowadzącą do mojego domu. Wiedziałem co muszę zrobić –zabić jego mieszkańca.

sobota, 17 maja 2008

Rozdział VII

Cisza… Cisza, przed burzą? Cisza, przed nadchodzącym kataklizmem? Ta frustrująca cisza zdawała się być czarnym proroctwem tego, co miało nadejść. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji, każdy nawet najmniejszy zły ruch mógł być brzemienny w skutki. Szybkim krokiem ruszyłem przed siebie. Drzewa i trawa były pokryta wczesno-zimowym szronem. Z nieba leniwie padały płatki śniegu, zalotnie migocząc w świetle lamp. Miotane lekkim wiatrem zdawały się tańczyć swój własny, niepowtarzalny taniec. Zatrzymałem się urzeczony tym niecodziennym widokiem. Z hipnozy wyrwał mnie przeszywający dźwięk klaksonu samochodowego. Gwałtownie odwróciłem się. Przede mną stał czerwony volkswagen, z jedną niedziałającą przednią lampą. Wszędzie bym poznał ten samochód, ale wizja spotkania z kierowcą nie wydawała mi się aż tak zachęcająca. Ruszyłem dalej, nie reagując na krzyki kierowcy. Wiedziałem jednak, że jest to krótkotrwała metoda kamuflażu. Po chwili poczułem, jak mocna ręka zaciska się na moim ramieniu. Nie mając wyboru odwróciłem się. Tak jak podejrzewałem, kierowca od razu mnie poznał.
-Co ty tu robisz? Do cholery. Przed chwilą dzwoniłeś, że mam przyjechać do Ciebie do domu. Wiesz jaki jestem przerażony… jadę a ciebie cholera nie ma.
-Trochę zmieniłem plany…- odpowiadałem, widząc poważną minę Eddy’ego. On jednak nie dawał mi skończyć, jąkając się coraz bardziej.
-Mówiłeś o włamaniu, co ty tu w ogóle robisz.
-Lunatykuję –odparłem, chcąc dyplomatycznie uniknąć odpowiedzi i przemienić tą sytuacje w żart. Po jego minie od razu poznałem, że to był kiepski pomysł.
-Wsiadaj – powiedział stanowczym tonem z którego wywnioskowałem, że lepiej się z nim nie spierać.
Eddy rzadko używał samochodu w gruncie rzeczy nie posiadał prawa jazdy, ze względu na objawy choroby psychicznej. Nie chciał jednak zrezygnować z przywileju jakim jest posiadanie auta. Samochód w środku był równie zniszczony jak na zewnątrz Ze skórkowych foteli wystawały sprężyny. Chciałem również poruszyć temat braku pasów po stronie kierowcy, ale wolałem nie ryzykować zabieraniem głosu. Na przednim lusterku wisiał mały srebrny kluczyk, rytmicznie kołyszący się w trakcie jazdy. Wiedziałem, że choć Eddy nie jest sentymentalny nigdy nie pozbędzie się kluczyka ze swojego gabinetu. Mimo, że już nie pracował nad czym bardzo ubolewał lubił czasem powrócić myślami do tamtych czasów, gdy jak matematyk – pracoholik całe dnie spędzał w swoim gabinecie, nad karteczką z obliczeniami których nikt oprócz niego nie rozumiał. Ja chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłem i nie doświadczę takiej fascynacji pracą. W moim jakże krótkim trzydziestoletnim życiu zatrudniałem się w co najmniej dziesięciu zawodach. Obecnie jestem bezrobotny, czego w cale nie ukrywam. Uważam, że to „zawód” którym należy się szczycić. Światu potrzebni są bezrobotni. I cóż z tego, że powodują uszczerbek na państwowym budżecie. Bezrobotni mogą wiele osiągnąć. Osobiście zamierzam wziąć przykład z Mahometa, który zachował się bardzo rozsądnie żeniąc się z bogatą wdową. Później oddam się filozoficznym rozważaniom i kto wie może zapoczątkuję nową religię, udowadniając wartość bezrobotnych dla dzisiejszego świata…. Wtem samochód się zatrzymał czemu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie. Wysiadłem. Widząc szyld wiedziałem dlaczego mnie tu zabrał. Gdzie indziej mógłby zawieźć posiniaczonego mężczyznę w szlafroku i piżamie. Wchodząc do środka baru „Future is a Beer” czułem na sobie znaczące spojrzenia klientów. W tym wypadku nie przeszkadzało mi zadymione pomieszczenie przesiąknięte zapachem tytoniu. Szybko przeszedłem hol by uniknąć ewentualnych komentarzy ze strony obecnych. Usiadłem.
- Poproszę herbatę- powiedziałem, siląc się na uprzejmość. Barmanka spojrzała na mnie z drwiną na twarzy. Klient ubrany w szpitalną piżamę, zamawiający herbatę stanowiło chyba niecodzienny widok dla pracowników. Eddy usiadł koło mnie i jak to miał w zwyczaju zaczął flirtować z barmanką. Wypiwszy herbatę usiadłem przy stoliku w kącie i wyciągnąłem karteczkę z napisem:

O
A69
A gdy zdjął piątą pieczęć, widziałem poniżej ołtarza dusze zabitych dla Słowa Bożego i świadectwa, które złożyli.

Przez dłuższą chwilę przyglądałem się jej analizując różne możliwości. Pierwszą część już mam ale co znaczy „O”? Może to błąd. Ale czy autor chcąc bym to poprawnie odczytał mógł pozwolić sobie na błąd? Jak będę dalej żyć ze świadomością, że w moim domu mieszka mężczyzna podszywający się pode mnie? Może to spotkanie było tylko wizją urojona w mojej świadomości. Na tak wiele pytań nie znałem odpowiedzi. Jarzmo niewiedzy ciążyło mi niemiłosiernie. Gorzej niż jaki kolwiek inny fizyczny balast. Gorzej niż…
- Czy mogę się dosiąść?
Usłyszałem głos. Podniosłem głowę Nade mną stanął wysoki mężczyzna o nieco ciemniejszej karnacji i dziwnym wyrazie twarzy. Nie czekając na odpowiedź zajął miejsce po mojej lewej stronie. Chciałem jak najdyskretniej schować świstek do kieszeni ale mężczyzna niby przypadkiem, szturchnął mnie łokciem w brzuch tak, że mimowolnie wpuściłem kartkę. Już po chwili miał w ręku przechwycony strzępek papieru. Który triumfalnie trzymał przed oczami.
- Przepraszam, ale czy mógłby mi to pan oddać? – poprosiłem.
- Nie – odparł mężczyzna niskim chłodnym głosem. Na jego twarzy malował się teraz wyraz głębokiego skupienia- Wierzy pan w życie wieczne – zaczął i tradycyjnie nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej- człowiek ma do spełnienia jakąś misję. Jakieś cel do którego dąży. Ale w niebie nie wszystko jest takie idealne. Nikt nie jest nieomylny. Czasem zanim zdążymy dotrzeć do docelowego punktu nasza wędrówka zostaje przerwana. Przerwana nieodwołanie, przez śmierć…
Słuchałem jego słów w napięciu. Czując, że zbliża się punkt kulminacyjny.
- …lecz misja powierzona nam przez Boga jest priorytetowa. Zostajemy wskrzeszeni, aby dalej kontynuować życie. By idąc torem przeznaczenia ziścić Boskie plany. Śmierć kliniczna jest tego najlepszym przykładem. A tak odnośnie „tego czegoś” – powiedział potrząsając kartką -to pewnie zastanawia się pan co znaczy to „O” -zwrócił swoje spojrzenie ku mnie i uśmiechnął się sarkastycznie na widok mojej twarzy która zastygła w bezruchu.
-To znak odwrotności. Odnosi się do hieroglifów. Był używany przez starożytnych… – Wstał i w ostatniej chwili jakby sobie coś przypomniał włożył rękę do kieszeni, przez moment czegoś szukał po czym podał mi pod stołem jakąś rzecz. Zastanawiałem się co to może być… lufa… spust… Boże! Widząc moją zalęknioną twarz nieznajomy pochylił się i szepnął mi do ucha słowa po których przeszył mnie lodowaty dreszcz grozy.
-Broń to narzędzie ludzi inteligentnych - Odwrócił się i wyszedł pozostawiając moje myśli w totalnym chaosie. Ale w końcu z Chaosu powstał świat…

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Rozdział VI

-Słszysz mnie… Powiedz, że tak…
Czy ja śnię?
-Otwórz oczy… spójrz na mnie
Czy umarłem?
-Nie karz mi tak długo czekać….
Podniosłem powiekę. Po chwili niewyraźne plamy zlanych ze sobą barw stworzyły przede mną obraz zimnego, białego pomieszczenia. Dokładniejsze oględziny, jakich dokonałem dyskretnie jednym okiem, pozwoliły mi stwierdzić, że znajduje się w niedużej szpitalnej sali. Na łóżku obok siedział mój brat. Ubrany był w sutannę i bezdźwięcznie poruszał ustami. Jego postać przywodziła mi na myśl wieloryba, który bezwiednie poruszając otworem gębowym, chce zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. Ta myśl tak mnie rozbawiła, że nie mogłem powstrzymać od parsknięcia śmiechem. Jednak już po chwili zrozumiałem, że to nie było zbyt rozsądne. Teraz oczy Simona i pielęgniarki były zwrócone w moją stronę, a wyraz jaki malował się na ich twarzach wyrażał współczucie dla obłąkanego szaleńca. W tym wypadku –mnie.
- Na reszcie się obudziłeś!? Wiesz, jak to mogło się skończyć?! – wrzasnął Simon roztrzęsionym głosem.
Bezradnie opuściłem głowę, czując na sobie jego dominujące spojrzenie, pełne pogardy. Gdzie on u licha się tego nauczył? Na pewno nie w seminarium.
- Czy ty w ogóle masz jakiekolwiek pozostałości mózgu, żeby nie zachowywać się jak pomyleniec, wpadający z własnej woli pod samochód …. – ciągnął. Też się nad tym zastanawiałem. Jego dalsze słowa jednak do mnie nie docierały. Kończyny bezwładnie zwisały mi ze szpitalnego łóżka. Na próżno starałem się poruszyć nogą. Pielęgniarka zauważywszy moje zmagania powiedziała, że to chwilowy paraliż i skurcze wkrótce miną. Chciałem jej wierzyć. Zanurzywszy się w nieskończone pokłady wyobraźni nawet nie zauważyłem kiedy wszyscy opuścili szpitalną salę. Teraz byłem w niej sam w środku nocy. Nagle w moim mózgu (którego posiadanie za wątpliwe uznali nawet członkowie mojej rodziny) zrodził się doskonały pomysł. Fenomenalna, wariacka wizja. Ucieczka. Jedna szansa na milion. Teraz albo nigdy. Zdecydowanym szarpnięciem wyrwałem z ręki wenflon, na piżamę włożyłem kurtkę i ruszyłem. Po chwili wędrowałem już pustymi korytarzami szpitala. Lodowato białe ściany i mosiężne kraty w oknach do złudzenia przypominały wnętrze szpitala psychiatrycznego a więc doskonale pasowały do mojej obecnej sytuacji. Powoli mijałem sale pacjentów. Niespokojnym krokiem, niczym cień przemykałem przez szpitalny hol. Dotarłem wreszcie do celu. Drzwi ewakuacyjne. Otworzyłem je w środku panowała kompletna ciemność, nie wiedziałem gdzie są włączniki światła. Tylko jedna myśl motywowała mnie do dalszego schodzenia ciemnymi schodami z trzeciego piętra. Muszę się do wiedzieć co ten człowiek, robił w moim domu. Bliźniacze złudzenie. Albo realny sobowtór. Któż to był? Zataczając się niepewnie przeskakiwałem przez stopnie, wykonując przy tym chaotyczne ruchy. Wtem poczułem ból i głuchy odgłos uderzonej blachy. Drzwi wyjściowe Chłodny powiew wiatru przywołam moje myśli do rzeczywistości. Nie miałem planu. Jedyne czym się teraz kierowałem była intuicja. Właśnie ta intuicja- główne narzędzie takich wariatów jak ja kazała mi iść przed siebie. Przed siebie, wprost na zatracenie.

sobota, 29 marca 2008

Rozdział V

Pierwsze promienie rannego słońca leniwie, przedzierały się przez chmury. Na trawie pojawiły się drobne kropelki rosy. Rześkie powietrze pomagało mi otrząsnąć się z otępienia. Mimo, iż przyroda zdawała się budzić do życia mieszkańcy, jeszcze smacznie spali, śniąc zapewne o wszelakich rzeczach przyziemnej wagi. Głuche uderzenia moich butów o asfalt, wybijały metrum życiu miasta. Marzyłem o chwili gdy dotrę do domu i pozwolę sobie na chwilę odprężenia. Odprężenia, na które sobie przecież zasłużyłem. „ A gdy zdjął piątą pieczęć, widziałem poniżej ołtarza dusze zabitych dla Słowa Bożego i świadectwa, które złożyli”. Nieustannie powtarzałem w myślach to zdanie. Pierwszy fragment szyfru już rozwiązałem. Pozostało jeszcze tylko O, umieszczone nad A69.
Wkrótce w zasięgu mojego wzroku pojawił się dach i komin budynku.-Nareszcie w domu - pomyślałem stojąc przed bramką do przytulnego lokum w wiktoriańskim stylu otoczonego ogrodem, w którym przyroda objawiała się w całej swej okazałości. Ogródek ten, przypominający krajobraz z impresjonistycznego malowidła, swoją niebywała urodę zawdzięczał faktowi, że nigdy nie ingerowałem w sprawy natury. Pozwalałem bluszczowi swobodnie piąć się po ścianach domu, a krzewom frywolne oplatać pnie drzew.-Tej nocy nie mogłeś narzekać na niedostatek wrażeń – szeptałem sam do siebie, otwierając furtkę domu. - Czy to za sprawą zrządzenia losu, czy niezwykłej opatrzności pozostałem żywy?- Nie wiedziałem i miałem przeczucie, że nie będzie mi dane się tego dowiedzieć w najbliższym czasie.- Może to wydarzenia miało spowodować jakiś przełom w moim doczesnym życiu, czyżby tajemnicza piękność z zaświatów próbowała mi przekazać jakąś wiadomość. Nie wykluczone. Wiedziałem jednak, że Boskich sygnałów nie da się odczytać za pomocą ludzkich zmysłów, które są przecież tak ograniczone. Do tego potrzebny jest wyższy stopień wtajemniczenia. A czy zwykły śmiertelnik jak ja zasłużył sobie na takie relacje z Bogiem?– rozmyślając, przekręciłem zamek w drzwiach mieszkania. – Jeśli głębiej się nad tym zastanowić… -Moje metafizyczne rozważania przerwał jakiś niezidentyfikowany hałas, brzmieniem przypominający donośne tąpnięcie. Zamarłem w bezruchu. Po chwili odgłos się powtórzył. Wstrzymałem oddech. Huk dochodził z wewnątrz. Niepewnym krokiem przekroczyłem próg, chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak obco w moim mieszkaniu. Zazwyczaj panował tu "artystyczny nieład", który stwarzał przytulną atmosferę. Teraz miałem wrażenie, że za każdą z tych ścian czyha jakieś niebezpieczeństwo, że każda z nich chce mi przekazać jakąś wiadomość, pozawerbalnymi sygnałami i że wszystkie ostrzegają mnie przed nadchodzącą śmiercią. Nie chciałem zostać ranny po raz kolejny. Jeden postrzał w klatkę piersiową w zupełności wystarczył. Niespodziewanie usłyszałem jeszcze jeden trzask, tym razem za moimi plecami. Gwałtownie się odwróciłem. Wtem moim oczom ukazał się widok, który zapewne do końca życia będzie moją nocną zmorą. W lustrze zobaczyłem człowieka, odwróconego plecami. Przez moment myślałem, że to złodziej, dopiero po chwili zorientowałem się, że to mój sobowtór. Ale co u licha on robi w moim domu? W ciągu ułamka sekundy podjąłem decyzję i niczym kamień wystrzelony z procy wybiegłem z domu na ulicę. Dalsza część wydarzeń wymknęła mi się nieco z pod kontroli i wpadłem prosto pod koła rozpędzonego samochodu. Usłyszałem odgłos tłuczonego szkła i niewyraźne krzyki przechodniów. W mojej głowie podobnie jak na ulicy panował kompletny chaos. A potem przeobraziłem się w niebyt miałem jednak cichą nadzieję że przeżyję, nie mógłbym leżeć spokojnie w trumnie wiedząc że coś co jeszcze muszę załatwić. A niespokojny trup stanowczo nie jest rzeczą w którą chciałbym się przeobrazić po śmieci.

niedziela, 23 marca 2008

POPRAWKA USTERKI:

Do ostatniego posta nie da się rzekomo dodawać komentarzy. Dlatego jeśli chcecie skomentować ostatni post to proszę tutaj...

sobota, 22 marca 2008

Rozdział III i IV

Leniwie podniosłem powieki. Przed moimi oczami, niczym w kalejdoskopie tańczyły różnobarwne plamy, po chwili jednak obraz ustabilizował się. Teraz w zasięgu mojego wzroku pojawiał się zarys ciemnych konturów wnętrza katedry. Starałem się sobie przypomnieć chronologię zdarzeń ostatnich kilku minut. Bezskutecznie. Autentyczność wydarzeń dzisiejszego wieczoru wydawała się bardzo wątpliwa. Jeden fakt nie podlegała jednak żadnym obiekcjom. Żyłem. Nie wiem jakim cudem, ale żyłem. Gwałtownie podniosłem się z podłogi i poczułem przenikliwy ból w okolicach klatki piersiowej. Zakręciło mi się w głowie w ostatniej chwili utrzymałem równowagę. Popatrzyłem na koszule. Było na niej sporo krwawych plam. Na sama myśl o tym co znajduje się pod spodem ogarnęły mnie mdłości. Postanowiłem wiec nie ryzykować ewentualnych torsji w kościele i nie rozpinać jej . Wtem dostrzegłem, że moja dłoń bezwiednie zaciska się na czymś. Z nieukrywaną ciekawością uniosłem ją na wysokość oczu. Zwolniłem uścisk. W środku znajdowała się mała kartka z bliżej nie określonymi znakami. Na pierwszy rzut oka przypominała średniowieczną abrewiaturę. Im dłużej jej się przyglądałem tym dostrzegałam większe podobieństwo, niektórych znaków, do cyfr . Po chwili mogłem się już poszczycić nie małym dokonaniem jakim było odczytanie wszystkich cyfr i liter ze świstka. Myliłem się jednak, sądząc, że ten wyczyn radykalnie odmieni moje obecne położenie. Trzymałam w reku karteczkę, na której ktoś nieporadnie wygryzmolił jakieś cudaczne liczby i literę:
0
A69


Co to wszystko znaczy?
Mimowolnie nasuwało mi się pytanie skąd w moim ręku owa karteczka. Obecna sytuacja stała się o tyle nie wygodna, że nie znałem na nie odpowiedzi, a ja nie cierpię czegoś nie wiedzieć. Czyżby zabójca wręczył mi ją przed morderstwem. Wykluczyłem tą ewentualność. Odrzuciłem także możliwość otrzymania jej od kobiety którą widziałem, gdy zemdlałem. Nie wierzyłem również w działanie paranormalnych sił, które w nadprzyrodzony sposób dostarczyłyby mi nabazgrane znaki. Okoliczności nie pozostawiły mi zbyt wielu rozwiązań. Nie mogłem udać się do szpitala, ponieważ niosłoby to ze sobą poważne konsekwencje ujawnienia wszystkiego policji, a na to nie miałem najmniejszej ochoty. Przynajmniej nie teraz. Pozostawały więc dwie możliwości. Jedną z nich było skierowanie się do domu mojego przyjaciela. Było to jednak o tyle niebezpieczne rozwiązanie, że mój przyjaciel od wielu lat chorował na niezdiagnozowaną chorobę o podłożu psychicznym. Na widok mojej rany mógłby dostać jednego z tych koszmarnych, niekontrolowanych ataków, podczas których słyszy niezidentyfikowane głosy w głowie. Drugą opcją było pofatygowanie się do domu mojego brata, on z pewnością by mnie zrozumiał. Nie byłem jednak pewny czy człowiek kościoła entuzjastycznie zareaguje na wieść, że właśnie zostałem postrzelony a potem nawiązałem niezwykłą łączność z Boginią z zaświatów. Wybrałem pierwszą o wiele bezpieczniejszą alternatywę. Nie chciałem bowiem ryzykować potencjalnego szoku jaki wywołałbym na księdzu. Wolno pokuśtykałem w stronę mieszkania Eddy'ego. Czułem jak mój mózg działa na zwolnionych obrotach. Co powie Eddy, gdy przyjdę do jego mieszkania ranny w środku nocy? Czy nie odciśnie to poważnego piętna na jego zdrowiu i psychice. Miałem nadzieję, że nie.
Po chwili stałem już przed małym domkiem, przypominającym trochę kopiec kreta. Zapiąwszy kurtkę zapukałem. Po chwili drzwi się uchyliły. Teraz stała w nich postać bladego człowieka, w kolorowej piżamie. Jeżeli dom Eddy'ego można porównać do nory kreta, to on sam przypomina tego właśnie ssaka tyle że trochę wyrośniętego. Na mój widok jego małe krecie oczy rozwarły się i miałem wrażenie, że zaraz wypadną z orbit. Podniosłem ręce w uspokajającym geście, on jednak zawołał:
- Cholera, stary co ci się stało!?
Tego się właśnie obawiałem. Wszedłem do środka, starając się aby mój przyjaciel nie dojrzał rany. Po wypiciu kubka czarnej kawy, zacząłem opowiadać. W mojej relacji pominąłem tylko kilka nieistotnych szczegółów takich jak wizyta i rozmowa z tajemniczą kobietą i postrzelenie w klatkę piersiową. Po zakończeniu historii i wysłuchaniu kilku niepochlebnych komentarzy o mojej nieostrożności, pokazałem Eddy'emu tajemniczą kartkę.
- Hmm… - westchnął, po chwili namysłu - Niestety nie mogę Ci pomóc. Wiesz, że ja zawsze chętnie, ale to są przypadkowe cyfry i jakaś literka. W takich przypadkach matematyka jest bezsilna.
Sądziłem, że jako emerytowany matematyk powie mi coś na ten temat. Nie ukrywałem rozczarowania, gdy oświadczył, że te liczby nie przypominają żadnego ze znanych mu ciągów liczbowych.
- Gdybym mógł ci jeszcze jakoś pomóc to zawsze jestem do twojej dyspozycji –rzekł
- Naprawdę, zrobiłeś dla mnie bardzo wiele i tak mam już wyrzuty, że przerwałem ci spanie- odrzekłem uprzejmie i znacząco popatrzyłem na jego kolorowa pidżamę w wieloryby. Uśmiechnął się. Wstałem. Odprowadził mnie do drzwi.
Za to właśnie go lubiłem nie zadawał wielu zbędnych pytań.
Pozostał mi ostateczny wariant. Niepewnym krokiem pomaszerowałem do domu mojego brata. Przez całą drogę, targały mną wątpliwości czy aby na pewno dobrze robie. Teraz gdy stałem przed drzwiami plebanii trudno było mi się wycofać. Z wolna uniosłem rękę i zastukałem kołatką. Nic, grobowa cisza. Po chwili drzwi lekko się uchyliły, a w małej szparze ukazała mi się jak zwykle twarz gospodyni.
-Dobry wieczór. Przyszedłem do brata, to sprawa nie cierpiąca zwłoki. – rzuciłem na powitanie.
Gospodyni popatrzyła na mnie spode łba, po czym otworzyła drzwi, dając mi znak bym wszedł. W środku panował doskonały porządek. Mój brat nieustępliwy pedant, nie pozwoliłby żeby krztyna kurzu miotała się po jego świętych księgach. Klatka piersiowa bolała mnie niemiłosiernie. Miałem wrażenie, że zaraz zemdleje. Po chwili usłyszałem ciche skrzypienie schodów. Uniosłem oczy kroczył ku mnie zaspany ksiądz w średnim wieku.
-Witaj– rzekł spokojnym głosem a na jego twarzy malowała się braterska troska – chyba nieźle zabawiłeś tej nocy.
Usiedliśmy, czułem się trochę spięty. Od wielu lat trzymałem się z daleka od kościołów, pod pretekstem bycia ateistą. W rzeczywistości ta wiara mnie przerażała, nie byłem gotów na poświęcenia jakich chrześcijaństwo wymaga od swoich wyznawców. Mimo tego mój brat zawsze chętnie gościł mnie w swoich progach. Wierzył bowiem, że kiedyś „dostąpię zaszczytu jakim jest bycie chrześcijaninem”, a ja nie miałem serca przywoływać jego wyobraźni do rzeczywistości. Pokrótce opowiedziałem wydarzenia ostatnich godzin, podobnie jak wcześniej pomijając kilka szczegółów. W przeciwieństwie do Eddy'ego, Simon zadawał wiele pytań i co gorsza oczekiwał na nie odpowiedzi. Niestety dojrzał też moja ranę.
-Powinienem wezwać pogotowie – namawiał mnie uparcie.
Udało mi się jednak nie dopuścić do zrealizowania jego zamiarów. Na wychodne pokazałem mu kartkę z tajemniczymi cyframi i literą. Przyglądał się jej w milczeniu przez kilka sekund. Mój brat w młodości chciał zostać kryptologiem, miał do tego smykałkę. Później poczuł jednak coś co chrześcijanie nazywają „powołaniem” i został księdzem.
- Chyba wiem o co tutaj chodzi – powiedział marszcząc brwi, a ja poczułem jak dreszcz podniecenia przemyka się przez moje ciało – To cytat z Apokalipsy… 6,9
Podszedł do szafki i wyjął z niej grubą księgę o dziwnej drewnianej okładce z wygrawerowanym napisem Biblia. Otworzył ją i po chwili zaczął czytać:
- „ A gdy zdjął piątą pieczęć, widziałem poniżej ołtarza dusze zabitych dla Słowa Bożego i świadectwa, które złożyli” – przeczytał wolno wymawiając każde słowo, jakby rzucał jakieś zaklęcie.
Gdy to czytał poczułem jak robi mi się słabo. W pamięci szukałem obrazów, które moja dusza widziała, po chwilowej samowolnej wędrówce. Moje ciało leżące poniżej ołtarza. Chyba powinienem umrzeć. Czyżby ocalił mnie przypadek? Nie wierzyłem w przypadki. Simon podniósł ma mnie oczy, widziałem jak przerażenie miesza się w nich z lodowatą pustką. Z tajemnicami jest jak z piciem. Gdy się zachłyśniesz popadasz w nałóg i chcesz coraz więcej, tak było i w tym przypadku. On jednak tego nie zrozumie. On jest człowiekiem Boga. On nigdy nie da się ponieść magii, jaką niesie ze sobą tajemnica.